„Jeżeli Anioły są posłańcami Boga, to zwierzęta – posłańcami Aniołów. I na ogół trafiają tam, gdzie są najbardziej potrzebne”. Lata obcowania ze zwierzętami pozwoliły mi ukuć pewną filozofię, według której są to bezwarunkowo najwierniejsze ze stworzeń. Często bardziej wierne niż: Mąż, Żona, Rzekomo najlepsza przyjaciółka, Siostra czy brat. Bardziej cierpliwe i oddane na miarę swoich psich możliwości. Wiadomo, zakupów za nas nie zrobią, okien nie umyją, ale jak potrafią pocieszyć i jak patrzeć w oczy... Tyle zachwytu, niemego uwielbienia i radości na mój widok nie widziałam nigdy w oczach żadnego mężczyzny! Tyle serca za michę żarcia! Pokaż mi choć jednego człowieka, który za tak niewiele jest w stanie ofiarować tak wiele! Znasz takiego? Bo ja nie. I nie obchodzą mnie akademicko-teologiczne spory, na temat: czy psy mają duszę. Moja Ata tchnęła ducha w nasze domostwo. I nastał pełny, żyjący, cudownie niedoskonały dom. Zapoczątkowała erę psów w naszej rodzinie na emigracji. Rozświetliła nasze życie serią barwnych wydarzeń. A później... odeszła. Nasza "Piesa".
La Luna o powłóczystym spojrzeniu. Psia księżniczka mająca wiele imion. A każde synonimem miłości. Bardziej ludzka od niejednego znanego mi człowieka. Spokojnie. Nie jestem tym rodzajem miłośników zwierząt, którym zaciera się granica pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem. Nie ubierałam jej w pikowane płaszczyki i nie plotłam jej warkoczyków. Pies to pies. Człowiek to człowiek. Jedna rodzina, przyjaciele, odpowiedzialność bez egzaltacji. Gdy odeszła, ktoś powiedział: Współczuję Ci. Moje zwierzęta też umierały, nigdy - zdychały. Ktoś inny wzruszył ramionami: To tylko pies. Tyle ludzi codziennie umiera... Masz rację. Tyle ludzi umiera. Tyle światów się wali. Tyle gwiazd i konstelacji. Tyle obietnic, planów, nadziei... Tak wiele niesprawiedliwości... My ludzie, w perspektywie kosmosu jesteśmy też nieznaczącym, świetlnym pyłem, który przeminie... Kto o mnie będzie pamiętał za 200 lat, a nawet wcześniej. Nikt. Ale w skali mego mikroświata: To MÓJ człowiek, pies, roślina, dom. To MOJE niepowtarzalne wspomnienia. Chcę je chronić. Ogarnąć ramionami. Na TYM świecie - to wszystko, co mam. Tunia miała swoją osobowość. Kocią niezależność i dumę. Zachłanna, egocentryczna, roszczeniowa, wierna i uczuciowa. Podszyta psią melancholią, płochliwa, kapryśna. Niekwestionowana psia królowa w naszym domu. Kochaliśmy ją za jej zalety, pomimo wad. Za jej psią obecność w każdym, ważnym momencie naszego życia. Nauczyła naszego syna cierpliwości i szacunku do innych stworzeń. To ona ukształtowała jego stosunek do istot słabszych od siebie. Nie tylko psów. Ale się wypełniły dni i jej świeczka życia zaczęła niebezpiecznie skwierczeć. Zwierzęta, jak ludzie - nie są wywoływani według wieku. Mal de chance - powiedział weterynarz, odczytawszy mi wyniki tego feralnego ranka. 80% nerek nie pracowało. Zanim odchodzenie przybrało na dramaturgii, jakby zaczęła śpieszyć się na pociąg, zanim to wszystko nastąpiło - my karmiliśmy się nadzieją. Psy nie karmią się nadzieją. One wiedzą, kiedy odchodzą nie na żarty. Miała takie skłute łapy. Leżała w klatce mokra i wymęczona. Dziewczyna odłączyła ją od kroplówki, a ja wyprowadziłam ją na trawnik na zewnątrz. Trawa była mokra, a ona od szczeniaka nie cierpiała mokrej trawy. Zawsze stąpała po niej z obrzydzeniem na sztywnych łapach. Nigdy nie napiła się wody z kałuży, podczas gdy dla pozostałych moich psów nie stanowiło to problemu. Patrzyła na mnie żałośnie. Co oni ci zrobili piesku? Czy nie wiedzą, że nie lubisz wody? Wyjęłam z samochodu stary ręcznik i poduszkę. Ułożyłam ją na nim na suchym betonie. Poduszkę wsunęłam pod głowę. Zapachniało domem, nami, psami. Zamknęła oczy. Słońce, jak na zamówienie, wyszło zza chmur i ogrzewało jej mokry brzuch. Usiadłam obok i oparłam się o ścianę budynku. Wystawiłam buzię do słońca i też przymknęłam oczy. Po policzkach spływały mi ciche strużki łez. Ona wzdychała rozkosznie, czując dotyk moich rąk, jak zawsze, gdy spała przytulona do nas na kanapie. Czas przycupnął koło nas i się zatrzymał. Spojrzałam na Tunię. Było jej dobrze. Skąd to wiem? Gdy tyle lat przebywa się ze zwierzętami, to pozawerbalna komunikacja przebiega na granicy mowy. Przechodnie przyglądali nam się z ciekawością, ale chyba się domyślacie, że niewiele to nas obchodziło. Przyszły mi do głowy wtedy dwie rzeczy: Po pierwsze, że skradająca się śmierć nie jest taka zła. Daje nam odrobinę czasu - na czas. Najpierw jesteśmy w jego niewoli: w niewoli tego bezwzględnego szaleńca, który z pianą na ustach pogania nas batem powinności, pilnych spraw, naglących obowiązków, zobowiązań. Gdy śmierć cichutko staje u drzwi, czekając, by wejść do środka - czas pokornieje i spuszcza z tonu. Zastyga. A my na chwilę - długą wieczność - wydostajemy się spod jego dyktatury. Prostujemy plecy i zaczynamy po raz pierwszy widzieć. Dajemy naszym bliskim: ludziom, czy zwierzętom - najpiekniejszy prezent. Wspólnie nadrabiamy stracone chwile. Minuta po minucie. Mamy wreszcie czas - na czas. I po drugie: Nagle w pewnym sensie zrozumiałam bezdomnych, często z wyboru - ludzi. Siedząc na betonie, na starym ręczniku, grzejąc się w promieniach słońca z przytulonym do mnie odchodzącym psem, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę, bardzo mało człowiekowi (i psu) potrzeba do szczęścia. Wystarczy trochę słońca, stary ręcznik i... bliskość. Musiałam zmienić pozycję i popatrzeć na świat z perspektywy widoku ludzkich nóg na wysokości moich oczu, by to zrozumieć. Mój pies, opuszczając ten świat, otworzył mi oczy.
0 Comments
Leave a Reply. |
Oto niewielkie fragmenty mojej różnorodnej twórczości. Spróbuj mego pisania. Może coś Ci szczególnie posmakuje.
Archives
October 2021
|