Ostatnimi czasy pada. Zresztą prawie, jak codziennie w Belgii. To taki załzawiony deszczem kraj. Zasmarkany - rzec by można. Mokro, mokrzej, chlupie... Jako, że jestem wodniczka, nie narzekam. Lubię mokro. Jakoś mi tak wtedy w głowie myśli pączkują, nabierają wyrazu, intensywnieją, procesy kreatywności zachodzą. Że niemożliwe??? O! To znaczy, że niewiele wiecie o myślących, kreatywnych blondynkach w Belgii. Ale do rzeczy! No więc, że wodniczka, że blondynka, że dziwna, ok... wszyscy mnie znają. Ale, że wariatka do tego? W taką pogodę nad morze jechać? Nie, nie na Karaiby... Nad Północne Morze, co o tej porze roku jeszcze bardziej chłodne jest, wyniosłe i surowe. Ale jak blondynka postanowi, nic nie jest w stanie jej od tego odwieść. A było to dwa tygodnie temu, w niedzielę. Ubrałam się stosownie do pogody i bujnej wyobraźni. Rodzina mnie nie poznała. Powiedzieli, że wyglądam jak córka wójta z Wilkowyj. Bez komentarza. Z ubolewaniem pokiwałam tylko głową na tą drobnomieszczańską mentalność. Ucałowałam pyski, łącznie z kocim i psim, pomerdałam ogonkiem, w sensie: pomachałam szaliczkiem i wyniośle wsiadłam do karocy. Mąż z z niedowierzającą miną odwiózł mnie na dworzec, gdzie czekała już druga taka szalona osoba jak ja. Wiózł mnie, jakby na szafot prowadził i do ostatniej chwili dopytywał z nadzieją w głosie, czy nie zmienię zdania, póki nie za późno. Ale jakże miałabym je zmienić, skoro podjęłam jedynie słuszną decyzję. Poza tym, gdy mam okazję przejechać się tramwajem, czy pociągiem, to cieszę się jak dziecko, na myśl o pierwszej gwiazdce wigilijnej. Jest to dla mnie nie lada frajda, jako, że od 20 lat wożę tyłek głównie samochodem, co niestety widać... A tu miałam okazję się wykazać, bo w la Panne jest najdłuższa na świecie linia tramwajowa - 67km! Ma 70 przystanków i ciągnie się do Knokke. Na niektórych odcinkach tramwaj jedzie bezpośrednio wzdłuż plaży. Nigdy jeszcze nie miałam okazji przejechać całej trasy, ale czuję, że ta wyprawa w najbliższym czasie - przede mną. Tym razem poprzestałyśmy na krótkim odcinku w samym la Panne, bardzo o tej porze roku i przy tej pogodzie wyludnionym. Moja towarzyszka Ula zna tą miejscowość jak własną kieszeń, na każdym rogu miasteczka pozostawiła garść wspomnień. Ona sama zapadła w pamięć tutejszych miejscowych sklepikarzy i restauratorów, bo Uli nie da się nie zapamiętać. Wie to każdy, kto choć raz z tą barwną osobą się zetknął. Wkrótce ta jej swoista popularność uratowała nas od śmierci głodowej. Każdy mieszkaniec lub rezydent Belgii wie, że godziny między 15.00 - 18.00 są w restauracjach czasem świętego zastoju. O tej porze nie licz na to, że dostaniesz w restauracji obiad, a chociażby przekąskę i kawę. I uświęcona w Polsce zasada: "klient - twój pan", nie znajdzie w tych okolicznościach zastosowania, a nawet zrozumienia. Gdy weszłyśmy do miejscowego lokalu, włoskiej pizzerii prowadzonej przez... Afgańczyka, było za 15 trzecia. Wzrok dziewczyn zza baru wymownie nam dawał do zrozumienia, że raczej zjeść i wypić to się teraz nie da, co zresztą od razu i bez pardonu nam oświadczyły. Na szczęście wypatrzył nas właściciel i przybiegł kłaniając się nam, a właściwie Uli - w pas. Tylko jego stanowczej postawie udało mu się wytargować z kucharzem jakieś drobne dwa dania, typu przekąska. Dziewczyna, podająca nam talerze poczęstowała nas morderczym wzrokiem bez cienia uprzejmości, chociażby na pokaz. Nie ukrywała, że chętnie nam by w te talerze napluła i kto wie, tak sobie teraz myślę, czy tego nie zrobiła. Dziwny ten kraj Belgia... Klient - nie nasz pan, kelnerzy zachowują chłodną rezerwę, ale gdy stajesz się stałym klientem, całują się z tobą na powitanie. Po tym niejako wymuszonym na restauracji obiedzie (ja wzięłam makaron, a Ula krewetki w sosie czosnkowym - dobrze zrobione, smakują wybornie! - poszłyśmy napić się kawy i zjeść lody. na szczęście, tutaj nikt nas nie wyganiał. I tak przeczekałyśmy nagły napad ulewy, bębniącej o szyby, jedząc największy i najsmaczniejszy deser lodowy w tej części świata. Wracałyśmy zatłoczonym pociągiem, drzemiąc w rytm turkoczących kół i gwaru młodzieży wracającej ostatnim pociągiem na studia do miasta. Przypomniały mi się moje dawne studenckie czasy... Taka zwykła deszczowa niedziela, a tak miło...
3 Comments
Bardzo mi się podobają takie spacerki, i podoba mi się Twój filmik. :)
Reply
Jak zawsze sama przyjemność z czytania. :))) Witam kochana, witaaam. <3
Reply
Iwona Zmyślona
10/23/2019 12:56:59
Dla mnie nad morze za daleko, ale podziwiam samozaparcie i konsekwencję. Życzę aby kiedyś udało się przejechać w całości te 67 km. Ukłony.
Reply
Leave a Reply. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|