Zaczarowała się moja codzienność, dzięki Wam się zaczarowała. Ten stan już przechodzi w chroniczny zachwyt życiem.
A tak się opierałam, tak się broniłam. Zaciskałam dłonie w pięści, kiedy wkładano mi w nie radość płynącą z robienia tego co się kocha. Najpierw była zabawa na portalu modowym. Pobyt tam dość szybko mi uzmysłowił, że internet - tak, natomiast - niekoniecznie moda. Nie miałam w tym względzie za wiele do powiedzenia, zresztą gadanie na temat ciuchów na dłuższą metę potwornie mnie nudzi. Niektóre z Was są do tego stworzone, ale nie ja! Później był opór przed założeniem bloga, ale na szczęście wokół mnie są ludzie. To Oni (czyt. Wy) weryfikują moje niepodjęte decyzje. Gdy pokonałam ten etap lęku i stałam się domorosłą, pełną gębą blogerką, przestraszyliście mnie, że mogę pisać całkiem niezłe teksty. Byłam z lekka zatrwożona, gdy czytelnicy bloga zaczęli namawiać mnie do napisania pierwszej książki. Zatrwożona?! Co ja mówię! Nazwijmy rzeczy po imieniu. Byłam przerażona, że Wam się w głowach poprzewracało! Tak Wam, bo każecie mi porywać się z motyką na księżyc, biorąc mnie za kogoś, kim wcale nie jestem! A gdy weszłam pełnymi stopami na ścieżkę przygody - zwanej pisaniem i związanym z nim poznawaniem ludzi - wierzcie mi, lub nie wierzcie, nie chciałabym nic innego robić w życiu. To nadaje sens moim pozostałym działaniom. Pasja jest jak misja. I nie tylko wielcy ludzie ją posiadali. Każdy z nas nosi jej ziarno w sercu, tyle, że tylko nieliczni pozwalają mu rozkwitnąć i wydać owoce.
12 Comments
Taki cytat zaświtał mi w głowie, jak tylko pomyślałam, że napiszę o optymizmie. A pomysł napisania posta na ten temat wyszedł od jednej z Was, mojej (na razie) internetowej koleżanki. I w tym miejscu pragnę Wam podziękować, że do mnie piszecie. Dzielicie się swoją radością, smutkiem, refleksją, niekiedy... cierpieniem. Wasze słowa nie giną bezpowrotnie w otchłani internetu, o nie! One padają na podatny grunt. I kiełkują. I dają owoce. Najpierw - kiełkują w mojej głowie, zaprzątają myśli. A gdy już tak zaczną się wylewać za kołnierz, muszę je wystukać czym prędzej, aby nie oszaleć. I znów je dzielę z Wami, jak Wy dzielicie je ze mną. Dużo jest radości w tym wzajemnym obdarzaniu się słowem.
Było tak...Najpierw, tuż po Nowym Roku Anno Domini 2017 dopadła nas grypa. Prawda jest taka, że organizmy wycięczone niedobrym traktowaniem, zbuntowały się i odmówiły współpracy. Na całej linii. I to nie jakieś tam trzy dni, tydzień przeziębienia. One wiedziały, że jesteśmy niereformowalni i takie drobne wyłączenia z obiegu na nic się wcześniej nie zdawały, niczego nie nauczyły. Tym razem lekcja miała być bardzo poważna i dotkliwa, by wreszcie człowiek coś z tego zrozumiał i zatroszczył się o to co najważniejsze. O siebie.
Świat zasypało białym puchem, który z lekka odciął nas od życia. Terminy przestały gonić, a kalendarze pękać od nadmiaru planów. Powróciliśmy do bazowych spraw. Roztańczona karuzela zatrzymała się i nagle poczuliśmy się dziwnie wolni. Taki stan nigdy wcześniej nie był naszym udziałem. - A może my już umarliśmy - przestraszyłam się i poprosiłam męża by mnie uszczypnął. Ale nie, żyłam dalej i to całkiem namacalnie. Na ile mi sił starczało gotowałam najprostsze, z prostych potraw. Czasami szwagier lub tata - jedyne łączniki ze światem podrzucali nam świeże bułki i masło z rana. Dopóki sami nie zachorowali. Gadałam z kwiatami i przyzwyczajałam się do własnego odbicia w lustrze, które od trzech tygodni nie nosiło śladu makijażu. Dogadzaliśmy sobie z mężem nawzajem i pomyślałam wtedy, że chciałabym by tak wyglądała moja starość. Dokładnie tak. W zasypanym śniegiem domku w głębi podwórka, z gadaniem do kwiatów i przytulaniem psów, czytaniem, spaniem i "nic nie musieniem". Gdy skazani tylko na wzajemną obecność - zaczynamy ze zdumieniem odkrywać głęboką interakcję dwojga zafascynowanych sobą dusz. A chodzenie koło siebie w codziennej krzątaninie nabiera znamion rodzącego się flirtu. W poprzednim poście pisałam o ludziach w naszym życiu, co są jak latarnie. Oświetlają nam drogę, I o tym, że są to często babcie i dziadkowie. A także o tym, (a może o tym nie pisałam, tylko pomyślałam), że żałujemy, że tak wiele rzeczy, których nie zdążyliśmy się dowiedzieć - odeszły razem z Nimi... I pozostaje bezsilność... A pamiętacie takie momenty, gdy przewracaliście teatralnie oczami, słuchając po raz enty tej samej opowieści z Ich młodości? Wydaje Wam się, że znaliście je na pamięć... I dopiero pewnego dnia, gdy czuje się pustkę braku osoby, wracają wspomnienia i te niedopowiedziane miejsca. Luki w Ich/Waszej historii...
Każdy czlowiek spotyka je na swojej drodze. Nie zdajemy sobie często sprawy z ich wpływu na nasze życie. Wydaje nam się, że to naturalne, że widzimy jasno drogę przed sobą. Ich słowa, wskazówki, uwagi, reprymendy, refleksje...
Dopiero, gdy gasną i zanurzamy się w chłodny mrok życia, zdajemy sobie bolesnie sprawę jak wielką rolę odegrały w naszym życiu. I nadal odgrywają. Latarnie... Ludzie... Jak latarnie... Ofiarność czy ofiara?
Często w życiu słyszałam od tak zwanych "doświadczonych" mężatek, lub kobiet pozostających w długotrwałym związku. Nigdy nie pokazuj mężczyźnie, że potrafisz wszystko zrobić, bo to co jest Twoim gestem w jego stronę, może się stać Twoim obowiązkiem. I już nie będzie odwrotu. Nie dotyczy to tylko par, czy małżeństw. Spotkałam się z tym w pracy, w układach towarzyskich. Raz zostaniesz po godzinach, by dokończyć stos spraw na biurku, od tej pory będzie ich codziennie przybywać, a próba wyjścia o normalnej godzinie z pracy, zacznie budzić zdziwienie pracodawcy. Aż nie zauważysz kiedy, staniesz się ofiarą własnej ofiarności. Mogłabym mnożyć przykłady. Ale po co? Same/sami znacie je z autopsji. Niektórzy nazywają to po imieniu.: Kto ma miękkie serce, ten ma twardą d.... Konkluzja? Drogie Panie, drodzy Panowie, wielu z nas myli bycie ofiarnym z byciem ofiarą. Te dwie postawy dzieli bardzo subtelna różnica. Czasami próbuje się nas wmanewrować w różne ideologie, bądź też wzbudzić w nas poczucie winy. I jedno i drugie jest zabiegiem poniżej pasa. A moja filozofia jest prosta i jasna jak "dzień dobry" i nie ma w niej drugiego dna. Rok jak co roku - prawie zatoczył koło. PRAWIE, bo u nas na Podlasiu, czas biegnie dwutorowo. Jednym z przywilejów trudnego życia na kresach jest podwójne świętowanie. U nas Dzieciątko rodzi się dwa razy.
Podczas, gdy jedni (katolicy) świętują Trzech Króli, drudzy (prawosławni) zasiadają do świątecznej wieczerzy. Gdy dla wielu przebrzmiały już dźwięki kolęd, ich sąsiedzi wypatrują dopiero pierwszej gwiazdki na niebie... Bo to jest Podlasie właśnie. Ale bohater pamiętnego wydarzenia nie ma lekko w te dni... |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|