Wczoraj w nocy pojechałam z synem na lotnisko. Zanim wylądował samolot, na który czekaliśmy, pokazał mi jedno z tych czarownych symbolicznych miejsc, których obecności tuż obok nie można zauważyć nawet szóstym zmysłem. W rozbuchanym pędzie cywilizacji, w swoim własnym zmęczeniu nieustannej za nią pogoni, nagle stanęłam jak wryta.
Przysięgłabym, że w płaskim jak deska, najeżonym beznamiętnie pulsującymi światełkami krajobrazie okołolotniskowym - nic już więcej nie ma... Żyłam w tym przeświadczeniu, odkąd znam to lotnisko i odkąd zdarza mi się latać. A może to mi się przyśniło? Może to jakaś fatamorgana? Pomiędzy jednym pasem startowym, a drugim, wyrwany lotnisku, otoczony stalową siatką - kęs ziemi. Otwarta na oścież brama.
4 Comments
Lubię wracać do świata dzieciństwa. Noszę ciągle w sercu obraz mego Bullerbyn. W miarę jak czas zaciera kontury faktów, wspomnienia pięknieją odwrotnie proporcjonalnie do tamtej rzeczywistości.
Moje Bullerbyn. Rozciąga się w małej, malowniczej kotlince, wśród lasów, stawów i jezior. Na Podlasiu. Gdzie przylatują czarne bociany. I gdzie przez moją działkę przepływa rzeczka Mahomet. Na styku kultur, religii, narodowości. Polacy, Żydzi, Białorusini. Mieszańcy. Rodzinna wieś mego ojca awansowała do roli miejskiej dzielnicy zamieniając wdzięczną nazwę Słowiczyn na ulica Słowicza. Za moich szczenięcych lat jawiła się krainą miodem płynąca. W siermiężnych socjalistycznych czasach stanowiła enklawę dobrobytu i zachodniego przepychu. Jego wyznacznikiem były peweksowskie czekolady i tureckie kożuchy. Wieś w lesie licząca kilka niepozornych chat. Za to każda z rodzin miała ciotkę lub wujka na Zachodzie. Głównie w Ameryce. Ja nie miałam tam nikogo, ale miałam rodzinę, która – miała. Stad też, choć pośrednio – jako uboga krewna moich bogatych kuzynów – zbierałam okruchy z pańskiego stołu dobrobytu. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|