![]() ![]() Czasami lubię sobie popsycholożyć na własny użytek. Według mojej osobistej teorii spiskowej jestem typem depresyjno-maniakalnym - z ogromnym, niebywale sugestywnym wskazaniem na maniakalne uprawianie radości i optymizmu. Czasami jednak słonce chowa się za chmurami. Pogoda, zwłaszcza ostatnio w Belgii bywa kapryśna. Staję wówczas wobec negatywnych emocji, które chcą przejąć kontrolę nad moim życiem. Pół biedy, gdy rozpoznam je bez trudu i nazwę po imieniu. Jak w Wielki Piątek, gdy umarła nadzieja, bo zidentyfikowano zwłoki naszej rodaczki, jednej z ofiar zamachu w brukselskim metrze. Jak wówczas gdy z drżącym sercem wybierałam numer do syna wiedząc, ze dwie ulice od jego szkoły odbyła się strzelanina i obława na jednego z zamachowców. Jak wtedy, gdy słucham jak moi belgijscy sąsiedzi coraz cześciej godzą się z zastaną sytuacją i uważają, że nie ma ratunku dla Europy. Beznamiętnie pocieszają się, że nie będzie ich na świecie gdy TO nastąpi. Gdy do nauczyciela w Antwerpii puka policja, ponieważ zamieścił w internecie filmik pokazujący, jak arabscy uczniowie wiwatują i cieszą się na wieść o zamachach w Brukseli.
19 Comments
Poranek wstawał leniwy. Pozwoliliśmy sobie dziś na trochę dłuższe spanie. Nocowała u nas S. Dzieci miały na później do szkoły. Ja z mężem, każdy zaplanował swoje biurowe sprawy w domu.
Boso, w krótkiej koszulce, z kubkiem kawy witać nieśpiesznie wspaniały, słoneczny wtorkowy poranek - bezcenne. Rozmowy przy kruszącym się „croissancie”, bagietka na śniadanie z konfiturą fromboise, poranna lektura – takie to wszystko z lekka francuskie, dobra jakość spokojnego życia. Dzieci udają się na uczelnię. K. ma odwieźć S. w pobliże metra. Wychodzą. Siadam do komputera. Na ekranie telefonu pojawia się imię mojej siostry. Nie zdążyłam odebrać, za chwilę dzwoni ponownie. Z lekko spłoszonym sercem odbieram i pierwsza myśl, ktora przychodzi mi do głowy, to taka, że coś z rodzicami nie tak. Poranne, natarczywe telefony nie przynoszą zazwyczaj dobrych wieści. Siostra z ulgą oddycha słysząc mój głos. Zamach w Brukseli. Terroryści zaatakowali lotnisko w Zaventem, zaledwie kilka kilometrów od nas. Jeździmy nieraz w pobliże pooglądać schodzące do lądowania samoloty. Czasami stamtąd latamy do Polski. W telwizji słyszę, że zaatakowano również metro Maelbeek. Włos jeży mi się na głowie. W tym kierunku pojechał K. z S. Już nie moge się do nich dodzwonić. Stają mi przed oczami wspomnienia ataków na World Trade Center, a także te ostatnie z Paryża. Ostatnie dwa tygodnie w Polsce naznaczone były pośpiechem. To najbardziej precyzyjne słowo, które wyznaczało rytm moich krótkich nocy, niecierpliwych dni, przekraczanych prędkości, nasączonych adrenaliną spotkań. Dobrych i pouczających doświadczeń. I wyciąganych wniosków z tych mniej udanych.
Trochę już padnięta, mocno tęskniąca za swoimi, zmierzam w kierunku granicy. Ostatni przystanek: Puszczykowo, koło Poznania. Instynktownie czuję, że to będzie coś wyjątkowego, ale jestem zbyt zmęczona, by przywiązywać należytą uwagę do moich przeczuć. Puszczykowo – niewielkie miasteczko, 12 km na południe od Poznania, kipiące bujną roślinnością, przed wojną nie bez powodu ulubione miejsce rekreacji Poznaniaków - otoczona Parkiem Narodowym enklawa zieleni. Ale Puszczykowo – to też tętniące życiem Muzeum Arkadego Fiedlera, podróżnika i niezwykle płodnego autora poczytnych, tłumaczonych na wiele języków książek. Kto z mego pokolenia nie zna chociażby Dywizjonu 303... Chwilę kluczę pogrążonymi w sobotniej, popołudniowej drzemce uliczkami, ale za moment bezbłędnie rozpoznaję moje miejsce docelowe. Otwarta brama, rozłożysta willa, przyglądające mi się ciekawie zza drzew egzotyczne rzeźby. W głębi jeszcze dwa budynki, kilka samochodów. Repliki: Santa Marii, statku Krzysztofa Kolumba i brytyjskiego myśliwca z okresu II Wojny Światowej, piramida... To tu! I myśl, tak naturalna, która jak strzała przeszywa mój umysł, gdy koła mego auta powoli wtaczają się na teren posesji: ”Jestem u siebie...” Znacie ten rodzaj pozytywnej energii, napełniającej wasze serca gdy nadchodzi dobry kres ciężkiej podróży. Wypowiedziane w myślach słowa, natychmiast nabierają mocy sprawczej. Gospodarze wybiegają mi na przeciw. Do spotkania autorskiego jest jeszcze chwila. Po krotkim, serdecznym powitaniu wiedziona jestem do drugiego domu, gdzie dostaję gorący, obfity obiad (mimo moich protestów) i wreszcie mogę sobie pozwolić wypić ze smakiem, bezkarnie lampkę wina. Przyjeżdża Krysia, imienniczka, uroczej, pełnej wewnętrznego ciepła i taktu gospodyni. Kręcę się trochę ostatnio po kraju w związku ze spotkaniami. Porywam innych i też się trochę ze mną kręcą. Nakręcamy się wzajemnie. Jesteśmy naprawdę nieźle zakręcone. Jest dużo emocji. Spotkania są różne: bardzo dobre, dobre, a czasami słabe. Na szczęście te ostatnie – zdarzają się sporadycznie. I za każdym razem dochodzimy do wniosku, że za wszystkim stoją LUDZIE. Można „położyć” najlepiej zapowiadający się event, lub wydawałoby się, z niczego - wykrzesać wielki żar.
Dotyczy to każdej sfery życia, nie tylko spotkań autorskich, one są jednym z wielu, bardzo ciekawym źródłem informacji i inspiracji w tym względzie. Weźmy na ten przykład Chełm. Bardziej nowoczesnej biblioteki nie widziałam gdziekowiek indziej. Multimedialna, pomysłowa, nowatorska. Gdybym była uczennicą, z upodobaniem... uciekałabym tu ze szkoły na wagary! Odniosłam wrażenie, że ekipa tego przybytku stanowi bardzo zgrany, entuzjastyczny team. Z takimi ludźmi nie może się nie udać. Jak nie oknem, to drzwiami... Tacy ludzie są niebezpieczni – zarażają optymizmem. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|