Nastało prawdziwe szaleństwo na szczęśliwych Duńczyków i innych z półwyspu nordyckiego. I zdziwienie swoistego paradoksu. Jak ludzie, zażywający najwięcej psychotropów, popełniający najwięcej samobójstw mogą być wzorem szczęśliwości? Jakiś czas temu dostałam tę książkę. Podchodziłam do niej jak do jeża, chcąc na każdym jej etapie zdemaskować fałszywe założenia, czy konkluzje. Szukałam porównań, sprzeczności, analogii ze znanym mi Duńczykiem, najcieplejszym pod szorstką powłoką gburowatości człowiekiem jakiego w Belgii poznałam.
Książkę "Szczęśliwy jak Duńczyk"napisała rodowita Dunka, która w 10 rozdziałach podaje powody, które składają się na jeden z najwyższych na świecie wskaźników szczęśliwości. Nie do wszystkich przemówi model szczęśliwego państwa, które nie buduje elit , ale za główny cel stawia sobie stworzenie populacji, która będzie szczęśliwa jako całość. Czytając książkę spierałam się z autorką wielokrotnie, ba nawet zakiełkowało w pewnym momencie w mojej głowie podejrzenie, ze Duńczycy promują społecznie pewien rodzaj miernoty, równania w dół. Przynajmniej w moim pojmowaniu świata. Bo jakże zrozumieć, w dzisiejszym pojmowaniu świata, brak współzawodnictwa, finansowanie tych mniej zaradnych przez tym, którym się powiodło, bogatych, przedsiębiorczych, gotowość do płacenia jeszcze większych podatków, a nie unikanie ich jak się da itp? Podczas gdy cały świat narzeka na podatki, tylko zaledwie 20% Duńczyków dołącza do tych narzekań,większość uważa, że stawka jest słuszna, a 12 % deklaruje się, że mogłoby płacić więcej. Autorka pisze:"Urodziłam się w najszczęśliwszym kraju na świecie, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy". A może szczęście to brak świadomości ciężaru gatunkowego życia?... I to jest być może klucz do zrozumienia Duńczyków?
11 Comments
Dzisiejszy post powstał w ramach wakacyjnego projektu Klubu Polki na Obczyźnie. Belgia. Niewielki kraj w sercu Europy, który oswajał mnie stopniowo. W swoim myśleniu o tym zakątku, początkowo zupełnie obcego kawałka świata, powoli uwalniałam kolejne stereotypy. Odbywało się to na przestrzeni lat. Gdy patrzę wstecz - widzę jak bardzo się zmieniłyśmy: Ona - Belgia i ja. Jak bardzo zmieniło się moje postrzeganie tego kraju.
Na początku nie wiedziałyśmy o sobie wiele. Ja - że to Ziemia Obiecana moja i moich rodaków, że jest deszczowa, brudna, że aura nie jest przyjazna, za to ludzie choć nie wylewni - to nam Polakom bardzo życzliwi. Ona prawdopodobnie wiedziała na mój temat jeszcze mniej. Że pochodzę z dalekiego kraju nad Wisłą, gdzieś koło Rosji, że Polki chodzą z blond odrostami, są świetnymi pracownicami, że Polak to - najczęściej katolik i prawie zawsze - pijak... Czasami złodziej, Podkładający świnie swoim rodakom, lecz w czasie zbiorowego zagrożenia - gotów oddać życie za ojczyznę. Tak. Cóż zrobić... To były lata 80 i takie krążyły stereotypy na nasz temat... Natomiast nikt nie mógł nam zarzucić gościnności i szczodrości w myśl zasady:"Gość w dom - Bóg w dom". Później wszystko ulegało stopniowej zmianie. Moje postrzeganie kraju, w którym przyszło mi żyć też zmieniło optykę. Moją emigrację dzielę na trzy etapy: lata 80/ 2004-2010/i ostatnie siedem lat... Bardzo przeżyliśmy odejście najpierw Tuni, a później Kajtka. Wyeksploatowało nas to totalnie. Są takie rzadkie chwile w naszym życiu, że zupełnie się z sobą nie konsultując mamy identyczne myśli. wtedy jedno z nas pyta:
- Czy myślisz to samo co ja? Tym razem ja odpowiedziałam: - Tak, nigdy więcej żadnych zwierząt. Dochowamy Tośka. - Zbyt wiele nas to emocjonalnie kosztuje. - dorzucił mąż na nasze usprawiedliwienie. Przytaknęłam skwapliwie, a Tosiek na potwierdzenie tych słów przejechał mnie jęzorem po nodze. Ale przecież znane powiedzenie mówi: "chcesz rozśmieszyć Pana Boga - opowiedz mu o swoich planach" - czy jakoś tak to brzmi. Nie minęło kilka dni, gdy zauważyłam, że nasz pies bawi się czymś w ogrodzie, turla łapą i popycha w kierunku domu. Piłeczka? - przemknęło mi przez głowę. Zbyt oporna. Jeż??? - Tosiu, co tam turlasz ptaszyno? Toś pokazał wzrokiem znalezisko niemniej zdziwiony niż ja. Średniej wielkości zielona papuga stroszyła gniewnie pióra starając się, popychana, zachować resztki ptasiej godności. W ciągu następnych pięciu minut zrozumiałam naraz kilka rzeczy. Pierwszą z nich było to, że papuga nie może odlecieć, bo ma przetrącone skrzydło i "coś" z pazurem. Wiem, że sąsiedzi strzelają z wiatrówki do ptasich band bezceremonialnie pustoszących owocowe drzewka. Prawdopodobnie "nasza" papuga była ofiarą takiego właśnie wypadku. Zrozumiałam też, że spadając do naszego ogrodu. - właśnie zawarła z nami przymierze i określiła swój los. Nie bez znaczenia jest fakt, że normalnie Tosiek nie cierpi ptaków i według prawideł przyrody i teorii o łańcuchu pokarmowym, papużka powinna być od kilku minut rozszarpana i zjedzona. Tak się nie nie stało, a nasz pies, nie dość, że uratował jej życie to zdawał się być tym faktem mocno, po ludzku poruszony. Gdy papuga bezceremonialnie zajęła miejsce na moim ramieniu używając dzioba jako haka do podciągnięcia się na moich oprawkach do okularów - by dostać się na moją głowę, stwierdziliśmy, że to wyjątkowo rezolutne ptaszysko. A później lekko tylko przestraszona, oznajmiła - a ja, nie wiem jakim cudem zrozumiałam jej mowę, że - chce jeść. Po chwili bezwstydnie żarła z mojej ręki truskawki, zachłystując się ich sokiem. Na deser uraczyła się dwiema czereśniami. Gdy na koniec wsadziła mi dziob do ust - zrozumiałam, zrozumieliśmy, że... jest pozamiatane i jak to mówią (nie wiedzieć czemu) - po ptakach. Pytają mnie znajomi: A co na to mąż? Właściwie, nie wiem co mam odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Mąż??? Nic. Pewnych decyzji zapadających bezwiednie w naszym domu, po prostu się nie komentuje. - Trzeba zorganizować dla niej jakieś miejsce do spania - stwierdził mąż i wrócił do swoich zajęć. Bo przecież oczywiste jest, że rannego ni ptaka, ni zwierzęcia ni człowieka, na pastwę losu zostawić nie można. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|