To był dobry dzień, taki zwyczajny. Przeżywałam go, odmierzając piksele czasu bezwiednie, gdzieś poza mną. Wróciłam do domu wieczorem i zdałam sobie sprawę, jak jestem upojona codziennością. Usiadłam do komputera z kubkiem kawy i ciastkiem, bo nagle poczułam taki straszny głód na coś dobrego. By tak schrupać i smakować jak dzisiejszą niedzielę! Coś banalnie smacznego. A co może być lepszego niż... słodkie ciastko i kubek kawy?
Pomyślałam: "Nie jesteś wymagająca od życia. Nie dziw, że niektórym to się w głowie nie mieści! Czym ty się tak właściwie jarasz? Że minęła Ci niedziela na banalnym przeżyciu dnia?! To nie safari w Kenii, byś tak nad nim piała." Nieznany mi ktoś napisał: "Jeśli jakaś osoba mówi, że jest zakochana w codzienności do szaleństwa, to jaj tej osobie zwyczajnie nie wierzę."
0 Comments
Był piękny ranek. Bardzo nie chciało mi się do szkoły. Piasek pod powiekami, projekty rozbabrane i mleko do kawy się skończyło. Bunt ogarnia moje ciało. Kto dojrzałej babie zabroni zostać w domu! Ale poprzedniego dnia, odbyłam pewną rozmowę, której wspomnienie stawia mnie jednak do pionu.
Miejscowy policjant nawiedził nas późnym wieczorem w ramach procedury sprawdzającej, czy bratanek, którego właśnie zgłosiliśmy w gminie do meldunku, faktycznie z nami mieszka i czy posiada oddzielny pokój. Taka rutynowa kontrola w przypadku zameldowania, obejmująca wszystkich obywateli, nie tylko obcokrajowców. Mundurowy nie dość, że młody i przystojny, to jeszcze miły. I na dodatek poliglota, we wszystkich urzędowych językach "szprecha". Przypedałował na rowerze, jak na posterunkowego przystało. Pogłaskał kota i psa. Nie chciało mu się wchodzić na górę, by sprawdzić lokum bratanka. Odfajkował na "słowo honoru". Wdaliśmy się w krótką konwersację po niderlandzku i pan był początkowo zaskoczony, po czym wpadł w autentyczny zachwyt nad moim dukaniem, mówiąc: "Proszę mi wierzyć, codziennie w terenie spotykam obcokrajowców. Niektórzy żyją tu 30 lat i nie mówią po niderlandzku. Często dotyczy to też francuskojęzycznych Belgów" Spuchłam z dumy i nazajutrz przypominałam te słowa pędząc do szkoły (będąc wiezioną) po kawie bez mleka z pustym żołądkiem (Flamandowie nie cierpią się spóźniać i piętnują to u innych!) Po zajęciach odebrał mnie mąż. Rzadko mamy okazję spędzać dzień razem, a jeszcze rzadziej poruszać się jednym środkiem lokomocji. Takie lekkie odwrócenie realiów, sprawiło, że poczułam się jak za dawnych lat, na randce z chłopakiem. Wciąż ten sam, tylko nieco skronie posiwiały. "Zapraszam Cię na śniadanie do parku!" - śmiały się oczy, a ja dostrzegłam torbę z mojej ulubionej piekarni z ekologicznymi kanapkami na ciepło i czymś jeszcze, co okazało się kawą i ciastkiem. Za szkołą jest ogromny park. I pałac. I muzeum. Włości legendarnego Leopolda II. Krwawy i ponury to był władca, choć pozostawił po sobie piękne rzeczy. Rozsiedliśmy się na ławeczce, między nami - symboliczny obszar, niby stół - przed nami jak ekran panoramicznego telewizora - widok na jezioro. Tylko oglądać i dostrzegać, to co normalnie zakryte dla pędzących wciąż gdzieś w pośpiechu oczu. - Częściej musimy tak przystawać w życiu razem... - Tak, częściej.... - Ja nawet chętnie, tylko ty zapracowana jakaś taka... - Ja zapracowana? - podnoszę zdumione oczy - To ty zapracowany, boję się zaczepiać, by coś zaproponować. - Popatrz! A ja myślę, że to ty i nie chcę ci przeszkadzać - teraz on stroszy zadziwione brwi. - Jak my się mało jednak znamy po 27 latach! - Znamy się dobrze, tylko niektóre obszary nierozpoznane... - Częściej musimy chodzić na randki do parku... - Oj, częściej... Spacerujące pieski podbiegają wyzbierać okruszki jedzenia. Są dobrze prowadzone, nie zapieszczone jak nasze, jedzenie na godziny i ilości, ani grama więcej, dla zdrowia. Nie dziw, że wylizują do ostatniego okruszka. Tosio nawet patrzeć by nie chciał. Właśnie... Czas do domu. Pewnie nas już wyglądają przez okno... Dobrze nam zrobiło śniadanie na łonie natury, ostatnie tygodnie nie należały do najłatwiejszych. Tak, zdecydowanie, póki jesień nam łaskawa, częściej trzeba jadać w parku... Nasze życie krąży wokół słów. Zadziwiające narzędzie. Może stać się lekarstwem, może kroczyć przed zbrodnią. I nawet już nie wracałabym po raz kolejny do tematu, gdyby nie Wasze pytania. Zrozumiałam, że nie ma treści ostatecznie "przegadanych" i zamkniętych. Może mi się tylko tak wydawać, ale za każdym razem, gdy pojawia się ktoś na mojej drodze, dla kogo odkrywcze są tematy, przeze mnie dawno uznane za już niebyłe - to zaczynam temat od początku i jeszcze raz i jeszcze...
Bo widać tak trzeba i po to tu jestem. Mogę się trochę powtarzać, ale nie jestem komputerem, słowa płyną prosto z serca, przekaz może być więc niedoskonały, ale za to z całą pewnością autentyczny. Najwyżej sobie utrwalisz drogi Czytelniku. Skoro słowa, to będzie dziś o ludziach piszących, i o tym, dlaczego jest im (nam) tak ciężko w życiu. Troszeczkę rozjaśniło mi się w głowie po znakomitym wykładzie profesora Jarosława Liberka w Poznaniu. Dlaczego tak dużo ludzi odnajduje w sobie pragnienie pisania? Otóż, o ile nie każdy jednak może śpiewać (trochę lepiej, lub trochę gorzej), jeszcze trudniej z malowaniem, rzeźbieniem i innymi manualnymi formami ekspresji, o tyle pisać - naprawdę każdy może i często nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest POETĄ. Mowa, a później pierwsze jej wyrazy w postaci dziecięcych bazgrołów, zanim dojdzie do świadomego pisania - są tak naturalne, tak automatyczne, że rzadko zdajemy sobie z tego sprawę. W ostatnich latach, nagle jakby wszyscy sobie to uświadomili i chwycili za pióra. Jest prawdziwa inwazja pisarzy i poetów, nawet jeśli tylko samozwańczych. Wpisałam się w ten nurt i daję upust memu słowotokowi. Nie można nikomu zabronić pisać, tak jak nie można zakazać krytyki piszących. O ile o tym pierwszym wszyscy pamiętają, o tyle uświadomienie sobie tego drugiego - bywa, że boli. Zwłaszcza, gdy spadnie na nas grad niewybrednej krytyki, lub co gorsza - hejtu. To sprawia, że często Ci, którzy mieliby naprawdę wiele do powiedzenia w dziedzinie literatury, chowają głowę, kuląc się w swoje oklapnięte skrzydła. Często, niestety jest to w wyniku przeprowadzonych rozmów z osobami, które mają już odnotowane na koncie, nie tyle może sukcesy, co pozytywne literackie przedsięwzięcia. Piszą, dzwonią do mnie ludzie i mówią, że pewnie są słabi, do niczego się nie nadają, bo wysyłali tu i tam, że pewnie za wysokie progi i nie warto próbować, bo tylko śmiech na sali... A rozmawiali z X lub Y i tylko utwierdzili się, że są do bani. Powiem Ci coś. Ulegałam podobnym frustracjom, gdy stawiałam pierwsze kroki. Znasz to uczucie, gdy idziesz na egzamin i wydaje Ci się, że wśród czekających na korytarzu studentów jesteś najgłupszy? Mówią o rzeczach, o których zdaje Ci się, że kompletnie nie słyszałeś, co potęguje w Tobie jeszcze większą panikę, wymądrzają się, pokazują swoje zalety, po czym... to Ty wychodzisz z piątką w indeksie, a oni... A mało brakowało, w ogóle nie poszedłbyś na egzamin, bo na tle stroszących piórka kolegów, naprawdę byłeś szarą myszką. Podobnie jest, gdy jeszcze Twoje dzieło (nazywane przez Ciebie wypocinami) drzemie w szufladzie, lub na dnie komputera, a Ty słuchasz entuzjastycznych twórców rzekomych bestsellerów. Znam parę osób, które zrezygnowało z pisania, zanim jej jeszcze zaczęło - strach był zbyt wielki. Ale powiem Ci coś, co napompuje Twoje skrzydła na nowo odwagą, a co powiedział mi mój syn w chwili mego w siebie zwątpienia: Pamiętaj, że większość ludzi nie pozostawi po sobie nic, żadnego śladu, choć wielu z nich ma wspaniałe zadatki. Ty należysz do tej niewielkiej grupy, która się odważyła. Już jesteś wygrana. „Życie nas zjada. Niebawem staniemy się już tylko bajką. Zachowaj spokój. Za sto lat będzie Ci wszystko jedno.” Ralph Waldo Emerson Ale jeśli nawet nie będzie już śladu po Twoim ciele, ciągle będziesz żył: w napisanym wierszu, książce, namalowanym obrazie. Bo się wziąłeś na odwagę. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|