Pewnego dnia w poszukiwaniu czegoś niezbędnego przed wyjazdem do Polski, nogi zaniosły mnie do jakiegoś sklepu. Odkąd wyrosłam z nienasyconej radości obdarowywania się rzeczami, szerokim łukiem omijam handlowe centra. Nudzą mnie i uzmysławiają, że tak naprawdę niewiele mi potrzeba do szczęścia. To taka prawda na mój własny użytek. Przynajmniej wtedy tak myślałam. Dopóki nie zobaczyłam między wieszakami tych dwoje. Handryczyli się o cenę, o formę, o całe życie. Przyganiali sobie, to znów się przytulali niezdarnie słowami. Kalkulowali możliwości zakupu sukienki dla niej i koszuli dla niego, jakby szykowali plany podboju Księżyca. W tych ich niby kłótniach było tyleż zachłannej zaborczości, miłości co i chwilowej nienawiści, a nawet bezradności. Bezradności naznaczonej brakiem środków, któremu towarzyszy rozpaczliwa chęć posiadania. Jak łukiem strzały moje myśli pomknęły szybko wstecz. Zobaczyłam siebie na jej miejscu i mego męża w wieku tego chłopaka. I zrozumiałam, że mój „brak potrzeb” jest obrośnięciem w tłuszcz mojej wrażliwości. Przymknęłam oczy i przywołałam zapachy, które towarzyszyły mi gdy moje stopy przekraczały próg niewiarygodnie ekskluzywnego dla mnie sklepu. Poczułam, że wciąga mnie ta zabawa. Poszłam jeszcze dalej, do dzieciństwa. Zaczęłam przywoływać zapach pomarańczy, którą niby cenny skarb wyłuskałam ze świątecznej paczki; długo ją wąchałam, ważyłam jej ciężar w dłoni. Zanim zdobyłam się na zatopienie paznokcia w twardej skórze już jej smak napłynął do ust słodką obietnicą. Obietnicą cierpko- słodkiej rozkoszy. Następne wspomnienie. Wyczekuję rodziców, którzy wracają z gościny. Spodziewam się cukierków od hojnej cioci, która właśnie wróciła z Ameryki. Tata każe mi zamknąć oczy i wyciągnąć dłonie. Kładzie mi na nich coś dużego i niewiarygodnie lekkiego. Otwieram oczy i zamieram z zachwytu. Na moich dłoniach pyszni się paleta kolorowych pisaków. Wyglądają nieprzyzwoicie barwnie w siermiężnej rzeczywistości. Jest ich aż 30! Co za rozpusta! Zaniemówiłam na całe dwa dni głaszcząc je i układając z namaszczeniem w kolorową tęczę. Zanim odważyłam się postawić pierwszą kreskę na chropowatej kartce technicznego bloku. Dziś już takie kolorowe pisaki nie robią na nikim wrażenia. I nikt nie traci z ich powodu mowy. Ale najpiękniejsze wspomnienie z tamtych lat towarzyszy mi po dzień dzisiejszy ilekroć otworzę szafę i mój wzrok pada na co prawda wypłowiałą już, ale ciągle dobrze prezentującą się sportową kurtkę.
Tego dnia wiało i sypało, a my nie mieliśmy dobrych humorów. Nasz mały synek był przeziębiony, szef nie zapłacił mężowi pieniędzy, a my próbowaliśmy rozpaczliwie przygotować jakieś prezenty na zbliżającą się Wigilię w naszej skromnej kawalerce, przy jednej z najpiękniejszych alei Brukseli. Tak dostojne otoczenie potęgowało w nas tylko poczucie naszych ograniczeń. Popędzałam męża (mały został na kilka godzin z zaufaną opiekunką), ale on jak na złość wypatrzył przepiękną kurtkę na wystawie jednego z niedostępnych dla nas sklepów. Widząc zachwyt w moich oczach, wpadł na szalony pomysł, bym ją przymierzyła. Pomysł wydał mi się niedorzeczny, ale nalegał, kusił, przekonywał. - Co ci szkodzi przymierzyć? – szeptał. - Przecież wiesz, że to niemądre – denerwowałam się – nie stać nas na nią. - Dzisiaj nie, ale kto wie, może pewnego dnia? No nie bądź taka... Z pełnym rezygnacji westchnieniem pchnęłam jasne, szklane drzwi. Sprzedawczyni popatrzyła na nas z uprzejmą wyższością. Za chwilę dotykałam mięciutkiego jak aksamit i jednocześnie mocnego materiału. Pieściłam metalowe dodatki, dłonie penetrowały kieszenie, zatopiłam się w delikatnym puchu podszewki, która otuliła mnie jak najdelikatniejsza kołdra. Uśmiechnęłam się do tej dziewczyny w lustrze. Jednym ruchem zdjęłam ją z siebie i zdecydowanie oddałam sprzedawczyni. Czar prysł, zanim zdążyłam się przywiązać. Opuściłam sklep bez żalu. Za dwa dni przyszły święta, a nasz synek kończył właśnie roczek. Odkąd pojawił się na świecie, narodziny Boga nabrały dla mnie realnego znaczenia, od tej pory pachniały niemowlęciem, oliwką, bezbronnością... I oceanem czułości. Wigilię przygotowałam sama. Mąż pracował cały dzień. Strudzony pojawił się w domu tuż przed nastaniem pierwszej gwiazdki. Położyłam pod choinką nasze skromne podarki, a on w tym czasie wziął prysznic i ubrał się odświętnie. Gdy po kolacji nadszedł czas rozdawania prezentów, kazał mi, jak niegdyś mój ojciec – zamknąć oczy i wyciągnąć przed siebie dłonie. Czy spodziewałam się dostać wymarzony prezent, wówczas wyznacznik mego luksusu? Ten pomysł był tyleż zuchwały, co abstrakcyjny. Nie pomyślałam o tym nawet przez moment. Toteż gdy poczułam na dłoniach ogromną lekką paczkę w szeleszczącym, pachnącym papierze, otworzyłam oczy i... zaczęłam płakać. Rzeczywistość była tak niewiarygodna, że aż bolała. - Ale skąd?... – zaczęłam. Mąż przerwał, zanim dokończyłam zdanie. - A ty myślisz, że po co ja tak harowałem przez dwa dni od świtu do zmroku? – odpowiedział zadowolony. Kurtka rzeczywiście zasługiwała na swoją cenę. Jest już z nami prawie tyle lat, ile jesteśmy małżeństwem. Firma, w której ją kupiłam ciągle istnieje, tylko, że ja... nie mam już potrzeb zaopatrywania się w takie drogie rzeczy. Czasami jednak zakradam się między wieszaki, jakbym robiła coś wstydliwego i jak pies obwąchuję piękne rzeczy, przywołując wspomnienia. Zbieram moje okruchy wrażliwości. Przywołuję wdzięczność. Na nowo uczę stępione rutyną zmysły kochać życie. A jak Ty jak odnajdujesz dawnego siebie w zadeptanej gonitwą codzienności? Gdzie leżą rozrzucone Twoje okruchy wrażliwości? Schyl się po nie od czasu do czasu. Nie oprzesz się wzruszeniu.
2 Comments
Agnieszka
4/27/2017 23:11:56
wow!!!! wyciskacz lez!!! Pani Agnieszko placze ze wzruszenia...
Reply
Agnieszka
4/28/2017 00:31:48
Tak, życie czasem dostarcza wzruszeń... Ja też wspominam z łezką w oku... Pozdrawiam :)
Reply
Leave a Reply. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|