Styczeń - miesiąc wdrożeń.Styczeń dobiegł końca. Czas podsumować pierwszy miesiąc nowego roku. Mimo, że nie był to najkrótszy z miesięcy (31 dni) to minął bardzo szybko! Nazywam go miesiącem wdrożeń. Zaczynamy realizować nasze postanowienia, kupujemy mnóstwo pięknych kalendarzy i notesów (nie ominęła mnie ta pokusa) i czasami ulegamy złudzeniu, że piękna nazwijmy to "infrastruktura" załatwi za nas temat. Bo my ciągle jeszcze zmęczeni starym rokiem nie zabieramy się ostro do roboty!. Skoro jesteśmy przy notesach i kalendarzach, to przyznam, że to moja ogromna słabość! Ostatnie moje ulubione, to dwa kalendarze. Jeden z nich solidny, piękny, duży, starannie wykonany. To kalendarz Pier Luigi. Dostałam go od przyjaciółki i cieszę się z niego jak dziecko! Pięknie wykonany, estetyczny, obszerny, wygodny. Mimo, że zajmuje sporo miejsca, nie rozstaję się z nim. Dla mnie ma wygodny format A4. Czy wiecie, że firma Pier Luigi używa papieru, który powstaje z ... kamienia??? Tak, to nie żarty! Wysokiej jakości papier, miły w dotyku. Papier w stu procentach ekologiczny, do którego zużywa się 50% mniej energii, a także nie wykorzystuje się w ogóle wody, ani drzew. Są wytrzymałe i wodoodporne. Naprawdę! Odsyłam Was do ich strony, skąd zaczerpnęłam przytoczone informacje. Kalendarz Pier Luigi – to zdecydowanie mój przyjaciel w notatkach! Można pobrać również wersję na telefon (co uczyniłam), choć zdecydowanie przedkładam nad wirtualne – prawdziwe zapiski. To ogromna przyjemność pochylać się nad takim kalendarzem. Dla równowagi przedstawiam również inny kalendarz, który jednogłośnie przegrywa dla mnie z pierwszym. Mógłby jedynie konkurować , jeśli chodzi o format, kolorystykę i design. Zachwyci z pewnością tych, którzy lubią swoistą eksplozję barw i kwiecistość wyrazu. Na stronach i okładce aż roi się od wibrujących mandali, barwnych ptaków i egzotycznych zwierząt. Jest to kalendarz z cytatami Paulo Coelho. I mimo, że, dawno i szybko wyrosłam już z tego autora. Jednak gdy zobaczyłam wspomniany kalendarz na półkach Empiku, ręka wyciągnęła mi się doń bezwiednie. Kupiłam go z myślą, że bardzo przyjemnie będzie sięgać do niego w szaro-bure dni. Jest terapią dla oczu i duszy. Bardzo poprawia moje samopoczucie. Traktuję go jako „notatnik pierwszego kontaktu”, to znaczy zapisuję w nim wszystko co mi do głowy wpadło w ciągu dnia, a co nie znalazło się już na zamkniętej na ten dzień liście: to do, Taki mój swoisty brudnopis, śmietnik. Później oddzielam rzeczy ważne, od mniej ważnych. Niektóre z nich wciągam na listę zadań na najbliższe dni, resztą nie zawracam sobie głowy. Krzewię czytelnictwo.Jako osoba pisząca, propaguję czytelnictwo. W styczniu udało mi się skończyć dwie książki, nie jest to z pewnością rekord świata, ale jest to dużo więcej niż wynosi średnia statystyczna przeczytanych książek w ciągu miesiąca, przypadających na głowę jednego człowieka. Tak się złożyło, że wśród tytułów przeze mnie przeczytanych, nie ma ani jednej powieści! Może to na fali wchodzenia w nowy rok z postanowieniami bycia bardziej efektywnym, które to życzenia słyszę na prawo i lewo? A może dlatego, że jedną z tych książek dostałam od syna na gwiazdkę. Ale zacznę od innej, która zalegała u mnie na półce już ze dwa lata. Kupiłam ją na którymś z tak zwanych eventów w Warszawie, które mają to do siebie, że opuszczasz je o kilkaset złotych lżejszy z ciężką torbą zakupionych książek. Niektóre z nich - bardzo wartościowe. Innych zaś byś nie wziął do ręki, gdyby przyszłoby Ci je kupić w zupełnie innych okolicznościach... Na temat tego typu eventów i atmosfery, która sprzyja nieprzemyślanym zakupom będzie jeszcze mowa przy innej okazji. Pozwólcie, że przedstawię Wam książkę Beaty Kapcewicz. Beata jest osoba niezwykle ciepłą i autentyczną, czego nie można powiedzieć o niektórych trenerach motywacyjnych, którzy mają inną twarz pod publiczkę, a inną gdy zejdą ze sceny. U Beaty jest spójność tych dwóch osobowości i charakterystyczną jej cechą jest to, że poświęca uwagę swemu rozmówcy całkowicie. To się czuje! To kobieta, która zmniejsza dystans, nie stroni od serdecznego przytulenia. Zachwycona Beatą kupiłam jej książkę. W domu gdy opadły emocje, szata graficzna wydała mi się zbyt lekka, może trochę infantylna i poszłam fałszywym tropem, że tam nie ma pewnie żadnej głębszej treści. Sorry Beata. Po czym pochłonęły mnie inne lektury i „52 nawyki szczęściary” leżały sobie zapomniane na półce przez dwa lata może. Aż przyszła ta chwila, gdy mój zbłąkany wzroki spoczął na okładce książki Beaty. Po przeczytaniu kilku stron lektura pochłonęła mnie w zupełności. To jedna z tych przejrzyście, lekko napisanych książek o oczywistych rzeczach. To prawdy, które wszyscy wiemy, ale które nieustannie musi nam ktoś uświadamiać, byśmy zaczęli tę wiedzę wprawiać w czyn. I taka jest książka Beaty. Jeśli czytaliście moje „Zaczarowane codzienności”, to książka Beaty jest utrzymana w podobnym klimacie, albo odwrotnie , moje książki utrzymane są w klimacie Beaty, bo ona była pierwsza! Tak więc, pamiętajcie: Nie sądźcie książki po okładce! Jedynym mankamentem, jest dla mnie brak numeracji stron; znacie mnie: jak nie mam czasu, to czytam określona minimalną ilość stron na dzień. Piekielny tydzień Erika LarssenaDrugą książką jaką połknęłam w styczniu i wprowadziłam w czyn (może nie na sto procent, ale jednak) jest wspomniany juz przeze mnie wcześniej „Hell week” Erika Bertranda Larssena. I nie będę tu się rozwodzić nad treścią, ten post nie jest poświęcony recenzowaniu książek, wspomnę tylko, iż autorem jest były żołnierz jednostek specjalnych, mentor i trener mentalny, a także dobrze radzący sobie biznesmen. Chodzi o to, by urządzić sobie ekstremalny tydzień i Larssen wyjaśnia krok po kroku jak to zrobić. Książka, podobnie jak i wcześniej wspomniana, nie wnosi specjalnie nowych treści, zwłaszcza dla osób, które są obeznane z tematyką rozwoju osobistego, ale je przypomina. Większość trenerów mentalnych proponuje zmianę nawyków najczęściej w ciągu 21 dni, Beata wspomina o 52 tygodniach; natomiast Larssen, jak na komandosa przystało, upchnął wszystko w jeden tydzień. I nie chodzi pewnie o to by w ciągu tych siedmiu dni stać się nowym człowiekiem, ale chyba chodzi o to by poczuć kontrast. I zapewniam Was, że hell week(piekielny tydzień) może wiele w Waszym życiu zmienić. Dla mnie bardzo przypadła do gustu ta formuła. Jestem niecierpliwa i wszelkie programy długodystansowe biorą u mnie w łeb. A siedem dni idzie wytrzymać nawet dla największego wiercipięty i adhdowca. Tak, zrobiłam sobie taki piekielny tydzień. Z grubsza zarysowałam program, określiłam priorytety, nałożyłam zadania. I wiecie co. Autor miał rację, mówiąc, że nie znasz siebie, a hell week pozwoli co odkryć swoje słabe i mocne strony. Przyznaję, że mój tydzień wyzwań skończył się połowicznym sukcesem, ale zamierzam go wkrótce powtórzyć, bo dla mnie zdziałał więcej, niż wiele motywacyjnych książek, które przeczytałam i programów, czy aplikacji, które ściągnęłam na telefon. Przede wszystkim okazało się, że większą trudność stanowiły dla mnie wyzwania, które uważałam za najłatwiejsze i odwrotnie! Na przykład, niejedzenie słodyczy przyszło mi o wiele łatwiej, niż chodzenie spać o 22.00 i pobudka o 5.00. Góry jeńców nie biorą - o granicach pasji.Na koniec wspomnę jeszcze o tragicznym wydarzeniu, które połączyło znów solidarnie Polaków i nie tylko Polaków. Spektakularna zbiórka pieniędzy i akcja ratunkowa na Nanga Parbat w celu ratowania Tomasza Mackiewicza niestety jak wiemy zakończyła się fiaskiem. Ale przy okazji, wybrzmiało wiele tematów i przez internet przetoczyła się burza dyskusji. Gdzie są granice pasji? Czy jest moment gdy pasja staje się szaleństwem? Czy pasja jest egoizmem i wiele, wiele innych rzeczy. Na przykład na którymś z portali rozżalona matka napisała:”Mojemu śmiertelnie choremu dziecku nie ma refundowanych leków, a państwo angażuje tak olbrzymie pieniądze w ratowanie człowieka, świadomie narażającego własne i cudze życie szaleńca. Nie wypowiem się, bo bardzo trudno jest mi zająć stanowisko. Wiadomo, że wszystko jest relatywne. Włos na głowie – wydaje się być na miejscu, natomiast włos w zupie – już niekoniecznie. Wiem tylko, że z całą pewnością każda pasja, nawet nie tak ekstremalna wymaga poświęceń, czasem niestety jest to czas zabrany swojej rodzinie lub zachwianie jej poczuciem bezpieczeństwa. Też zamiast pisać, czy nagrywać mogłabym w tym czasie umyć okna, lub upiec ciasto. A jednak tego nie robię. Z ubolewaniem opuszczam żaluzje by nie patrzeć w okno, bo czeka mnie dużo bardziej kreatywne w moim mniemaniu zajęcie. Zostawiam Was z tą garścią refleksji i namawiam: zafundujcie sobie hell week. To nie boli, a dużo wam powie o was samych. Poniżej wersja wideo tego posta. Zapraszam do subskrypcji mego kanału you tube
7 Comments
2/8/2018 13:51:17
Witaj. Wiesz, szczególnie poruszył mnie w Twym poście fragment "Góry nie biorą jeńców". Na samym Mount Everest spoczywa ponad 200 himalaistów. Nie opłaca się ich wykopywać, znosić na dół i godnie pochować. Część z ciał leży w lodzie i służy za drogowskazy. Po kilku z nich trzeba po prostu w drodze na szczyt przejść. Czy nasz Tomasz Mackiewicz też stanie się zlodowaciałym kawałkiem mięsa ubranym w kolorowy kombinezon? Pewnie tak. I to jest dla mnie smutne. Piszę o tej całej historii na swojej stronie http://inn.media.pl/?p=570 I mam pytanie - czy zgodziłabyś się na przedruk "Donosiciel czy bohater"? Fajnie piszesz... Pozdrawiam Jerzy Wilman, Inn.Media.PL
Reply
Agnieszka Korzeniewska
2/9/2018 09:14:34
A mnie bardzo poruszył Twój komentarz... Idę po całość wpisu do Ciebie...
Reply
Agnieszka Korzeniewska
2/9/2018 09:17:06
Nie dojrzałam końca tekstu... Oczywiście, śmiało "poczęstuj się" moim tekstem z podaniem źródła. Uważam, ze słowo ma swoistą misję. Dobrze jak krąży i wzbudza refleksje...
Reply
2/11/2018 00:37:02
Dzięki - więc wstępnie planuję przedruk na środę 14 lutego. Może niekoniecznie pasuje to do Walentynek. Ale właśnie wtedy jakaś odmiana od spodziewanej w mediach słodyczy i lukru się przyda. Agnieszko, pozwoliłem sobie dodać Twój blog w zakładce Inn.Media.Pl poleca blogi. Powoli tworzę taki top10 ranking bez miejsc. No i...
Reply
Agnieszka Korzeniewska
2/11/2018 19:52:29
Akurat będę wtedy w Polsce :) właśnie jutro lecę. Bardzo mi miło, że mój blog spotkał się z Twoim zainteresowaniem. Wielkie dzięki!!! Pozdrawiam :) 2/10/2018 15:46:30
Kalendarz Pier Luigi jest cudny, ale jest ogromny, więc niezbyt wygodny do noszenia z sobą, a ja jednak lubię mieć kalendarz pod ręką. Wszystko pewnie zależy od stylu życia...
Reply
Agnieszka Korzeniewska
2/10/2018 18:28:16
Właśnie, wszystko zależy od potrzeb, stylu życia. Co do pasji to zdecydowanie, ludzie z pasją noszą w sobie jakieś światło! Pozdrawiam!
Reply
Leave a Reply. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|