Że moje polskie eskapady, oprócz tego, że dostarczają mi wiele wrażeń, są też swoistą szkołą przetrwania - przyszło mi przywyknąć. Ciągle tylko zadziwia skala trudności, z którą przychodzi mi się zmierzyć i ilość doświadczeń, jakie nabywam. Ale to chyba dobrze. Rozwija się człek, hartuje... Nie wspomnę o tym, że te moje polskie drogi usłane są masą wzruszeń! Ostatnio z upodobaniem powtarzam, że nauczę się jeszcze opony zmieniać i już nawet tirem mogę powozić. Jestem z autem za pan brat. Żartuję.... Po co blondynce aż taka wiedza? Pokażcie mi faceta, który choćby z litości nie pomoże blondynce (w kapeluszu na dodatek) okiełznąć blaszanego rumaka. Mi się jeszcze taki na trasie nie przydarzył. A już trochę po tym świecie poruszam się samochodem. Ponoć człowiek inteligentny nie musi wiedzieć wszystkiego, natomiast powinien widzieć, gdzie potrzebną wiedzę znależć i jak (lub za pomocą kogo) jej trafnie użyć w danej, konkretnej sytuacji. Nie wiem, czy ta definicja odnosi się również do blondynek, bo to taki szczególny rodzaj człowieka. Wiem natomiast, że świetnie odnajdujemy się w sytuacjach kryzysowych i potrafimy zejść na ziemię i stawić (odkryte) czoło problemom. Ale na codzień wcale się ze swoimi talentami nie zdradzamy. Przewidująca blondynka oszczędza zasoby energii. Wielkopolska i Wielkopolanie.Jawi mi się ta kraina ciepłym, pulsującym punktem na mapie Polski. I w jakie by stereotypy nie uciekać, twierdzę z całą stanowczością i bez wazeliny, że Wielkopolanie gościnnością stoją. Już po raz kolejny, gdy błąkam się moja rozklekotaną limuzyną, gdy gonią mnie terminy, zmęczenie i choroby - w Wielkopolsce przytulą mnie, nakarmią, napoją i jeszcze garść konstruktywnych rad na drogę dadzą. Po raz kolejny przekonałam się też, że moje wirtualne znajomości to DOBRE znajomości. Konin od teraz kojarzy mi się z Krzysztofem i Arletą, pomysłodawcami i organizatorami moich spotkań w ich mieście. Z Krzysztofem, jak obliczyliśmy, znamy się pewnie wirtualnie z 5 lat, więc nasze spotkanie w realu było tylko oczywistym przypieczętowaniem tej wirtualnej znajomości i potwierdzeniem naszej dobrej intuicji. W pewnym sensie Krzysztof miał również okazję poznać mego (słynnego już) Tośka. Moje auto jest, delikatnie mówiąc zainfekowane Tosieczkiem, więc każdy, kto w nim przysiądzie choć na chwilę, ma szansę wyjść z Tośkiem na plecach, w postaci jego białej, trudno zdejmującej się sierści. Lgnącej ze szczególnym upodobaniem do eleganckich, czarnych płaszczy. Ale to taki swoisty test. Weryfikacja kontaktów. Skoro Krzysztof wysiadł z mego auta z Tośkiem na plecach i ciągle jestem w jego gronie znajomych to rokuje dalszą, długotrwałą, owocną znajomość. Ale na poważnie, w Koninie miałam szansę spotkać się z młodymi, aktywnymi, ciekawymi świata ludźmi. Byłam pod wrażeniem organizacji i atmosfery. Zwłaszcza, że spotkanie wypadło w bardzo trudnym dla organizatorki okresie. Tym bardziej jestem wzruszona i dziękuję. Takie spotkania dają dużo siły, a tej mi było potrzeba szczególnie, gdyż ciało odmawiało współpracy. Dziękuję Arleta, dziękuję Krzysztof. Mam nadzieję powrócić do Konina wiosną. A wiosna tuż, tuż... Po zimie. Czy można poznać Poznań w jeden dzień?Tak naprawdę, to w Poznaniu byłam po raz pierwszy. Aż wstyd! I nie mogę mieć wymówki, że w życiu było mi - nie po drodze, bowiem wszystkie moje drogi z Belgii na Podlasie, jak by nie patrzeć - wiodą przez Poznań. Myślicie, że Poznania nie da się zwiedzić w jeden dzień? To się grubo mylicie. Da się, pod warunkiem, że zna się panią Urszulę Walas, która swoją energią, zaangażowaniem, optymizmem umarłego z grobu podniesie. A za taką prawie się uważałam. Moje po macoszemu traktowane ciało dopadła choroba, kojarząca mi się dotąd ze zgrzybiałą starością. I taki oto widok można było zobaczyć nocną godziną na stacji benzynowej grupy Orlen, gdzieś na trasie Poznań - Warszawa. Pod dystrybutor podjeżdża nosząca ślady długiej jazdy stara, ale jara terenówa. Drzwi się otwierają i najpierw pojawia się w nich elegancka nóżka w równie eleganckim buciku na obcasie i krótkiej spódniczce. Stopa niepewnie bada grunt, po czym oczom zdumionego pana nalewacza, miast szykownej właścicielki eleganckej stopy, ukazuje się złamana w pół schorowana, zbolała babka, z trudem przytrzymująca się drzwi. Nie, nie... Nic w Poznaniu nie piłam! Kto choć raz w życiu przeżywał atak korzonków, wie o czym mówię i szczerze mi współczuje. Ale zanim połamana dotarłam do swej podlaskiej jaskini zdążyłam jeszcze z Panią Walas, przejść/przejechać cały Poznań i porównać jego przepiekną starówkę z nowoczesnymi częściami miasta, wysłuchać wiele ciekawych historii i nawiązać sporo cennych, z zawodowego punktu widzenia znajomości. Ale o tym będę jeszcze pisać. Służba nie drużba.Po Poznaniu był Kraków - na jednym wydechu. Targi ksiązki - pierwsze w moim pisarskim życiu. Nie było czasu zregenerować sił, ale na szczęście, przyjazna ekipa znów postawiła mnie do stanu użyteczności. Kraków coraz bardziej jest mi bliski ze względu na kochanych ludzi, którzy tam mieszkają. Grunt to rodzinka! Ale nie o tym chciałam głównie mówić. Zmęczona, zapędzona i schorowana, jadę na spotkanie, takie po godzinach, z polecenia. Dokładnie nie wiem, czego po nim oczekuję. Światełka, podpowiedzi, otuchy, kontaktów? Ale daję sobie przyzwolenie na improwizację. Mam do siebie pełne zaufanie. Otwiera mi kobieta. Pierwszy rzut oka i wszystko wiem. Wiem już, że nieważne jak potoczy się nasza rozmowa - to odpowiedź spłynęła na mnie właśnie teraz, w chwili przestąpienia progu i uściśnięcia ręki. Z mego życia, które w Polsce jest zazwyczaj szleńczym pędem - wpadłam w oazę łagodności. Wspomnienie mego życia - sprzed "kiedyś', gdy przyświecał mi spokój, celebracja, dbałość o szczegóły, harmonia. To wszystko znalazłam po przekroczeniu tego krakowskiego mieszkania. W głębokim spokoju jego właścicielki, w jej wysmakowanym, artystycznym image, w uśmiechu, blasku lamp, cieple wnętrza. Po rozmowie z nią nabrałam jeszcze bardziej pewności. Życie na najwyższych obrotach - to nie pełnia życia. STOP. Wracałam z Krakowa noga za nogą, wróć: koło za kołem na konającym pasku rozrządu. A chyba nie muszę kierowcom mówić, co to oznacza. A później przyjechał mąż z Brukseli. I utulił. A później: pozwoliłam swemu zaniedbanemu zdrowiu upomnieć się o swoje. I tak odbiera, co mu się należy już trzeci tydzień. Zmusiło mnie do do wakacji od bloga, częściowo facebooka, książek, siebie samej. Odnalazłam przyjemność we włóczeniu się po domu w dresach i z przetłuszczonymi włosami. Smakuję pieczenie ciast, doglądanie szczegółów i rozmawianie z kwiatkami, oraz - własną niedoskonałość! Jestem wolna od przymusu terminów i bycia perfekcyjną. Odnajduję siebie tamtą, nieskalaną pośpiechem. Kończę trzecią książkę, znajduję czas na rzeczy drugiego i trzeciego stopnia ważności w dotychczasowej hierarchii wartości. A na co nie znajduję czasu - pozwalam swobodnie przepłynąć przeze mnie. Oczywiście stały spokój nie jest wpisany w moją dynamiczną naturę. Ale gdy zatracam równowagę, zatracam sens. Bądźcie uważni. Kontrolujcie równowagę w swoim życiu. Ja musiałam pojechać aż do Krakowa, by zrozumieć, że życie na najwyższych obrotach, to nie to samo co pełnia życia.Nowy, mniej refleksyjny lecz ciekawy post już za kilka dni. Do miłego :)
Wasza czarodziejka codzienności.
8 Comments
Agnieszka
11/28/2016 21:39:14
Odpowiedziałam Stokrotko :)
Reply
gordyjka
11/28/2016 15:37:11
Byłaś w Krakusowie...Zaścianek ominęłaś...A fee !! ;o)
Reply
Agnieszka
11/28/2016 21:38:42
Gordyjko :) byłam na wariackich papierach. W przyszlym roku będę na spokojnie :)
Reply
11/30/2016 13:40:56
Piękne te refleksje. Gratuluję Ci sukcesów! Rozwijaj się dalej <3
Reply
Agnieszka
11/30/2016 15:54:28
Dziękuję :) Może kiedyś nasze drogi przetna się w tym krakowie, kto wie :)
Reply
Leave a Reply. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|