Październik. Po wakacjach ślad zaginął, jedynie blade wspomnienie lata błąka się w pamięci. Zdążyłam się przestawić z dobrego (urlop) na nieuniknione (codzienność). W mojej części świata wygląda to tak: Witaj Belgio! Witaj słoto! Witaj Europo! A dokładniej - bardzo zaściankowa Europo - z punktu widzenia mego wiejskiego kąta we Flandrii. Zdałam sobie sprawę, że z pozycji Warszawy, Podlasia i ogólnie Polski - rzeczy tutaj wyglądają o wiele groźniej. Często padają pytania internautów, "czy dużo jest policji na ulicach?" W domyśle, na skróty jest to pytanie o poziom bezpieczeństwa i zagrożenia terroryzmem. Ja widzę jej niewiele u siebie, gdzie mieszkam. Ale i potrzeb takich nie ma. Cóż miałby robić terrorysta na mojej flandryjskiej wsi, gdzie głównie pasą się konie i krowy na łąkach. Za to w centrum, w Brukseli, w miejscach publicznych, przy żydowskich instytucjach (ale przy nich to już od co najmniej dwudziestu lat), na lotniskach sytuacja jest pod mocną kontrolą. Mówię "dzień dobry" uzbrojonym po zęby żołnierzom przy wejściu do metra, przy wejściu do centrum handlowego... Pewnie też woleliby pograć w piłkę, albo poleżeć przed telewizorem... Jedynie co mogę dla nich zrobić to życzyć nam wszystkim miłego, bezpiecznego dnia... Kilka dni temu jechałam do koleżanki na Square Ambiorix. Urocze miejsce w Brukseli. Słońce, leniwe spacery, wygrzewanie się na ławkach. Spokój. I przez moment pomyślałam, ze nikt by nie uwierzył, że kilka kilometrów dalej w chorych głowach niektórych mieszkańców rodzą się plany najohydniejszych zbrodni. Gdzie ręka rękę myje, gdzie skorumpowany policjant ostrzega terrorystów, a jego koledzy, uzbrojeni funkcjonariusze prawa boją się przekroczyć granice patrolowanych rewirów. Tak, są takie miejsca w Brukseli, których nie tylko biała kobieta, blondynka powinna zdecydowanie unikać za dnia, a tym bardziej w nocy. Czy to, że na co dzień chodzę do teatru, moje dziecko i znajomi używają miejskiej komunikacji, śmiejemy się i tańczymy, chodzimy na imprezy znaczy, że jest bezpiecznie?
NIE. Zagrożenie terroryzmem istnieje i przypomina nam to nieraz trwożna myśl przycupnięta na ramieniu, gdy nagle w metrze zerwie się jakiś ruch... I nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej. Wybielać rzeczywistość. "To nieprawda, że mamy w Europie wiek terroryzmu. Ostanie wielkie zamachy – zwłaszcza w Paryżu i Brukseli – zaburzyły nam perspektywę. W latach 70./80. W zamachach terrorystycznych na Starym Kontynencie ginęło o wiele więcej osób – tłumaczył w Krytyce Politycznej Piotr Niemczyk, współtwórca UOP, ekspert ds. bezpieczeństwa." Tak, wiem o tym, że więcej ludzi ginie na ulicach w wypadkach samochodowych, niż w wyniku ostatnich zamachów, tak wiem, że wiele więcej ludzi zginęło w zamachach w latach 70/80. Tylko... CZEMU ma służyć ta argumentacja? Ma mnie uspokoić? Sprawić, że uznam ten stan rzeczy za normalny? Pobłogosławię terrorystom? * A może wywołam w sobie poczucie winy, że "muszą" się uciekać do "takich" środków? NIE Nie ma przyzwolenia na cokolwiek co niesie śmierć. Chyba, że broniąc własnego życia. * Czy to znaczy, że jestem przeciw imigrantom? NIE Żyję wśród nich. Też nim kiedyś byłam. Takim samym. Naprawdę. Też z łatkami stereotypów, np. Polaka - pijaka lub złodzieja. Bez grosza przy duszy, bez legalnego prawa pobytu, znajomości języka. I bywało, że nikt nie chciał ze mną gadać o zatrudnieniu, tylko dlatego, że byłam Polką. Różnica między ludźmi jest w sposobie myślenia. I to tak naprawdę jest zarzewiem wszelkich konfliktów, poczynając od rodziny, aż po narody. Ja bardzo chciałam się zintegrować, żyć pełnią życia i nie uważałam, że mi się coś od świata należy. Bo nic mi się ni należy bez wkładu mojej pracy, chęci, możliwości talentu. I przed przyjściem na świat nie podpisywałam z Bogiem kontraktu, że będzie łatwo i sprawiedliwie. Że będę piękna, bogata i szczęśliwa. Trudno mi było zwalczyć moje własne ograniczenia w mojej głowie, stereotypy przywiezione z Polski, wrodzoną nieufność i megalomanię. Ale się udało ciężką pracą. I jestem z tego dumna. Pozbyłam się uprzedzeń, zachowując jednocześnie moją polską tożsamość bez kompleksów, ni nadmiernego gloryfikowania. Po prostu, czuję się właściwą osobą we właściwym miejscu. * Czy mam receptę na to, jak sobie z problemem imigracji poradzić? NIE. Tak jak nie mam recepty na ruchome piaski na pustyni Tengger, nieuleczalne choroby, głód, tsunami, własne lenistwo, zwykłe kurewstwa i podłości tego świata wobec ludzi i zwierząt. Ale to nie znaczy, że nie mając recepty muszę dorabiać do sytuacji jakąś ideologię, która zamiecie moje lęki pod dywan świętego spokoju. Nie mam recepty na uzdrowienie Europy, nie mam recepty na pokonanie własnych lęków o przyszłość niespokojnego świata, ale na Boga, przywróćmy wartość słowom i nazywajmy rzeczy po imieniu. W telewizji, internecie politycy wypinają dumnie piersi, wpierając ludowi, że się nie boimy. Owszem, wy - nie panowie i panie, bo z reguły nie poruszacie się środkami transportu publicznego. My - tak. Zacznijmy od podstawowej rzeczy. Nazwijmy rzeczy po imieniu. Nie zaklinajmy rzeczywistości, że się nie boimy jadąc metrem - podczas gdy umieramy ze strachu na dźwięk jakiegoś szumu czy tumultu, który się niespodziewanie zrywa. I wtedy automatycznie myślimy o jednym... Nawet jeśli na co dzień faktycznie nie zaprzątamy sobie tym głowy. Zamachowiec to zamachowiec - i nie tłumaczmy ich działań chorobami psychicznymi, bo uwierzę, że ogarnęła nasz świat jakaś dziwna epidemia. Zdrowy, czy chory zamachowiec - to zwykły morderca i tak należy go traktować. Bez taryfy ulgowej. Chorych psychicznie zamachowców otacza się parasolem ochronnym, podczas, gdy dąży się do eutanazji chorych psychicznie dzieci. Jakaś paranoja. Coś tu się w głowach mocno popieprzyło! Nie popadajmy ze skrajności w skrajność. Ani czarno-widzenie, ani różowe okulary nie zaczarują rzeczywistości. "Świat" nigdy nie był najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi, ale może takim się stanie, gdy zaczniemy nazywać rzeczy po imieniu trzymając się po prostu faktów. Nie urządzajmy "polowań na czarownice", stosując zbiorową odpowiedzialność, bo jak historia uczy, źle to się zawsze kończyło, a jednocześnie nie rozkładajmy czerwonego dywanu przed terroryzmem z powodu jakiegoś poczucia winy, głupoty, krótkowzroczności, nie wiem jeszcze czego. Amen. Uciekam napawać się moim, ciągle bezpiecznym kawałkiem mego mikroświata. Póki ciągle mogę. Mając tę świadomość, że ludzie w innych częściach globu nie mają tyle szczęścia. Szanujmy to co mamy. Każdym zmysłem. I nigdy nie oceniajmy bez przymierzenia cudzych butów. Możemy być zdziwieni, jak bardzo mogą okazać się niewygodne, niemożliwe do udźwignięcia.
6 Comments
Agnieszka Korzeniewska
10/8/2017 15:15:21
Doskonale wiem Stokrotko, co wtedy poczułaś, znam to obłędne uczucie... Pozdrawiam
Reply
Agnieszka Korzeniewska
10/8/2017 21:49:24
Dziękuję Basiu :)
Reply
11/18/2017 10:49:31
Tak jak napisałaś. Zacznijmy od podstawowej rzeczy. Nazwijmy rzeczy po imieniu. Nie tylko te straszne sytuacje, ale też małe, niewiele znaczące rzeczy. Takie "przykrywanie brzydkich rzeczy ładną folią" nie da nam wewnętrznego spokoju ducha, ani niczego czego moglibyśmy się czepić w chwilach niepokoju. Dziękuję za sobotnią chwilę refleksji. Pozdrowienia!
Reply
Agnieszka Korzeniewska
11/19/2017 21:15:26
Też pozdrawiam, dziękuję! :)
Reply
Leave a Reply. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|