To był dobry dzień, taki zwyczajny. Przeżywałam go, odmierzając piksele czasu bezwiednie, gdzieś poza mną. Wróciłam do domu wieczorem i zdałam sobie sprawę, jak jestem upojona codziennością. Usiadłam do komputera z kubkiem kawy i ciastkiem, bo nagle poczułam taki straszny głód na coś dobrego. By tak schrupać i smakować jak dzisiejszą niedzielę! Coś banalnie smacznego. A co może być lepszego niż... słodkie ciastko i kubek kawy? Pomyślałam: "Nie jesteś wymagająca od życia. Nie dziw, że niektórym to się w głowie nie mieści! Czym ty się tak właściwie jarasz? Że minęła Ci niedziela na banalnym przeżyciu dnia?! To nie safari w Kenii, byś tak nad nim piała." Nieznany mi ktoś napisał: "Jeśli jakaś osoba mówi, że jest zakochana w codzienności do szaleństwa, to jaj tej osobie zwyczajnie nie wierzę." Podrapałam się w głowę. Hmm. Ma prawo i ja to szanuję. Widzę tu jednak problem, a właściwie dwa. I oba nie są moje!
Po pierwsze - Tak, kocham codzienność, bo... nie mam jakiegoś innego, szczególnie ekscytującego życia do opisania. Moja rzeczywistość jest banalnie prosta, ale czy to powód by jej nie kochać? Nie jestem podróżniczką/ celebrytką/ aktywistką/ nie walczę o przetrwanie w deszczowych lasach Amazonii. Jest mi dostępna jedynie zwykła codzienność kobiety w średnim wieku, żyjącej w miarę spokojnie w określonej części Europy, uznanej za (póki co) jedno z najbardziej bezpiecznych miejsc do mieszkania na świecie. Takich kobiet jak ja, jest miliony - i im się też ten świat należy, a przynajmniej coś od niego, co sobie zdołają wziąć. Tylko taka CODZIENNOŚĆ jest mi dostępna i mogę ją kochać lub nie; gardzić nią, bądź też szanować. Ba, a jak napiszę jeszcze (a powtórzę to zapewne nie raz), że odnajduję w codzienności cuda, to niektórych szlag trafia! Ale taka prawda.... Nic na to nie poradzę, że niektórzy patrzą i nie widzą, a innym cuda same przed oczy i w łapy włażą! Drugi problem (nie mój) jest taki, że (parafrazując zdanie z początku mego wpisu) powiem: "Jeśli jakaś osoba mówi, że nie można być zakochanym w codzienności do szaleństwa, to ja tej osobie zwyczajnie współczuję." Bo co to znaczy? Że zatraciła wrażliwość? Że pogrzebała radość? Nadzieję? Smutna jakaś taka? Albo arogancka? Może powinna zapytać tych co tracą życie w Syrii, lub umierają z głodu w rożnych zakątkach świata jak to jest z tym zachwytem nad życiem? Oni nie mieliby wątpliwości, co warte jest szacunku i miłości. A ja nie mam wątpliwości, że gdyby mieli wybór - schwyciliby kurczowo ramionami szarą, bezpieczną, przewidywalną codzienność i kochali ją na zabój w każdym uderzeniu serca i kęsie chleba. Aż do znudzenia! A może po prostu, mówiąc o zachwycie codziennością - mamy na myśli zupełnie inne sprawy? Tak! Z pewnością tak jest, bo jeśli nie... zaczynam się martwić o moją anonimową znajomą. ****** Spróbuję na własnym przykładzie... Dla mnie kochanie codzienności do szaleństwa to nie jakiś ekstremalny odlot, egzaltacja. To normalność. Bywam zmęczona, wypruta, zdegustowana, zniechęcona. Zła... Ale wracam do domu i widzę oczy mego psa - śmieją się do mnie, czuję jak frustracja spływa ze mnie, jeszcze dynda na czubku ogona mego terapeuty, ale już za chwilę znaku po niej nie ma, a mój wybawca ciągnie mnie na spacer. Jedyna słuszna decyzja - bo nie udało mi się uratować świata dzisiaj. Dostrzegam przepiękne kwiaty w lesie - o tej porze roku, aż dziw, że się uchowały - robię zdjęcie i wrzucam na Fejsa, o Instagramie jak zwykle - zapominam. Nie jestem z pokolenia obrazków i to daje nieustannie o sobie znać. Za chwilę radosna refleksja, że nawet takie dinozaury jak ja mogą korzystać z dobrodziejstw cywilizacji komputerowej! Kocham codzienność do szaleństwa! Otwieram (rzadko) telewizor. Jakiś skurwiel znów skrzywdził dziecko. Zaciskam pięści z bezsilności. Podpisuję jakąś petycję przeciw... za... wobec czegoś. Tylko tyle mogę. Zabiłabym! Za chwilę telefon - udało się zebrać pieniądze na serduszko dla małej Marysi. Bezwiednie moje własne serce skacze z radości, choć jeszcze niezręcznie nieporadnie wobec ogromu wcześniejszej tragedii - przyprószone smutkiem. Kumpel przestał pić, koleżanka odzyskała matkę, ktoś inny swoja stracił - ale ważne, że zdążyli przed śmiercią wiele spraw sobie wyjaśnić. Przechodzę kryzysy -pluję jadem, rzucam talerzami, złorzeczę; gdy odchodzą w niepamięć, świat wydaje mi się jeszcze piękniejszy, jakbym odzyskała wzrok. A ludzie lepsi. Paru z nich - mnie zawiodło. Tysiące innych - wiarę w dobro podtrzymało. Obejmuję kubek w delikatne kwiaty, cholera jak ja kocham te swoje fajansy, jestem taka ... drobnomieszczańska? Dobrze mi z tym. Fajnie, że je mam. Cieszę się, że nie muszę pić w blaszaku (chyba, że na biwaku) A najbardziej się cieszę z przypadkowych spotkań. One najwięcej wnoszą w moje życie, mogłabym tak długo, długo, długo... Starczy na lata... Tych opowieści, tych zeszytów, tych słów, tych historii ludzi... A teraz Pani Codzienność upomina się o mnie. Herbata z miodem i cytryną na długi wieczór. I jakieś kanapki, bo zgłodniałam. Himalaje prania, prasowania, odwracam wzrok od nie najczystszych okien. (Albo okna, albo pisanie!) Zachłanna ta moja codzienność... Mocno niedoskonała. Wierz lub nie - kocham ją do szaleństwa!
0 Comments
Leave a Reply. |
La VioletteArchiwalne posty dostępne na starym blogu. Archives
September 2020
|